Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Barbara Rudzińska. Chce ocalić od zapomnienia libuski kościół. Wciąż w pracowni ma zżarte przez płomienie deski.

Halina Gajda
Halina Gajda
Wideo
od 16 lat
Barbara Rudzińska, artystka z Biecza utrwala pamięć o libuskim kościółku. Choć świątynia doszczętnie spłonęła siedem lat temu, ona w zakamarkach swojej pracowni wciąż ma osmolone, po części zwęglone belki i deski, z których był zbudowany i gont, którym był pokryty. Drobnymi ruchami pędzla nakreśla na nich kształty – wieżę, okna, wejście, dach, ściany. I mówi: to nadżarte przez płomienie drewno dyktuje mi, co mam na nim namalować.

Barbara Rudzińska przyznaje, że libuskiego kościółka nie odwiedzała może na co dzień, ale kilkakrotnie malowała. O wszystkim przesądziły zgliszcza.
- Chciałam jakoś zatrzymać pamięć o nim – mówi cicho.

Gont, który ma moc nieśmiertelnej duszy

Pomógł przyjaciel. Taki od pędzla. Zadzwonił któregoś dnia z wieścią: zgliszcza mają sprzątać, może by je jakoś wykorzystać…

Porozmawiała z proboszczem, opowiedziała o idei. Nie miał nic przeciwko. Pozbierała więc fragmenty gontu, desek, a nawet kawałki belek. Jeszcze nie wiedziała, jak bardzo zajmie ją praca z nimi, ale od początku czuła, że takiej materii nie można wykorzystać w inny sposób, niż na tematykę sakralną. Jak mówi, to gont podpowiada jej, co na tym czy innym kawałku ma namalować. Zanim zdecyduje, bierze do ręki osmolony kawałek. Bardzo delikatnie obraca go w rękach. Dotyka opuszkami palców. Czeka na tę pierwszą myśl, natchnienie.

- Czasem ten impuls mówi mi: najlepiej będzie, gdy namalujesz kościółek. Innym razem podobnie - święta rodzina, Matka Boża, albo anioł – wylicza.

Barbara Rudzińska twierdzi, że nie znosi tego pytania. Gdy już musi, to odpowiada trochę z przekorną: od dawna, od dziecka, albo jak kto woli, od nowości. Nie, nie malowała ścian w domowym salonie, nie zdobiła wycinankami stołów

Malowanie, jak terapia

Gont musi mieć swój czas. Nie można go wziąć ot tak, jak płótno czy papier. Poza tym potrzebuje delikatności, wyczucia ruchów, by jeszcze bardziej nie drażnić, już i tak zranionej duszy. Ale odwdzięcza się.

- Ten szelest, z jakim pędzel przesuwa się po jego powierzchni, jest zupełnie inny, niż gdy maluję na płótnie. Jest jak delikatne drapanie po chropowatej powierzchni. Ale ma wielką moc uspokajania emocji – opisuje. - Zupełnie inaczej, niż płótno czy tablica malarska. Bo te bierze się do ręki z gotowym zamysłem: dzisiaj namaluję Biecz, łąkę czy wazon z kwiatami. A gont? Każdy jego kawałek jest inny. I każdy ma duszę – dodaje.

Jest też niepowtarzalny. Na różnych jego fragmentach ten sam kolor farby przyjmuje zupełnie inny odcień. Wszystko zależy, jak obszedł się z nim ogień. Przez to każda z desek jest inna.

Spotkanie w kącie bieckiego rynku

W tym samym czasie, gdy zaczęła malować na gontach, pracowała również ze starymi, pordzewiałymi blachami. Zwykła na nich umieszczać postaci kobiet. I zwykła też powtarzać czy też tłumaczyć: bo kobieta jest jak taka blacha. Nie jest łatwo ją złamać, zniszczyć rdzą, pokruszyć. Do ostatka będzie próbowała trzymać wszystko w ręku. To z przekonania, że trzeba ratować od zapomnienia, nadawać życie.

- I tak przeplatają się pordzewiałe blachy i nadpalony gont – mówi cicho. - I myśl w głowie: ocalajmy coś, niech żyje na nowo – dodaje.

Jeśli ktoś ma ochotę sprawdzić, jak wygląda - niech zajrzy do Basi, do jej galerii przy bieckim rynku. I niech się zauroczy nią, kościółkiem na zgliszczach i żelazną kobietą.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gorlice.naszemiasto.pl Nasze Miasto