Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Zwykła rodzina, która poświeciła się pracy w OSP

Lech Klimek
Arkadiusz, Witold, Tomasz, Małgorzata, Dorota, Bartłomiej i Karolina Kupiecowie to strażacka rodzina z Moszczenicy. Mundur to ich codzienność
Arkadiusz, Witold, Tomasz, Małgorzata, Dorota, Bartłomiej i Karolina Kupiecowie to strażacka rodzina z Moszczenicy. Mundur to ich codzienność Lech Klimek
Tomasz Kupiec, stojąc na scenie wojewódzkich dożynek w Radziszowie koło Skawiny, tylko się uśmiechał. Gdy Przemysław Wszołek, prezes OSP w Moszczenicy odbierał z rąk marszałka Jacka Krupy czek na 50 tys. z ł, dla najlepszej jednostki w województwie jego myśli powędrowały do rodzinnej wsi. Tam w domu przy stole siedziała piątka jego dzieci, wszystkie tak jak on należą do OSP.

Nikt wcześniej w rodzinie pana Tomasza nie był strażakiem. On też jako nastolatek nie myślał, by jeździć do pożarów i ratować ludzi. Namówiony przez kolegę zgodził się, by uczestniczyć w straży grobowej w czasie uroczystości wielkiego tygodnia. To mu wystarczało. Do czasu.

- Miałem 17 lat, gdy w 1993 roku spadło na nas nieszczęście - opowiada. - W naszym domu wybuchł pożar. Nie było nas wtedy i to sąsiedzi ratowali nasz dobytek. Gdy wróciliśmy, już było po wszystkim. Pamiętam, że stałem i patrzyłem na pogorzelisko. Taki bezsilny. A w głowie kołatało mi się, że gdybym potrafił, gdybym był na miejscu, to może bym uratował, to co spłonęło - dopowiada.

Ten sam kolega, który namówił go do stania przy pańskim grobie, zaprowadził wtedy do remizy. Szybko wypełnił wszystkie papierki i stał się członkiem OSP.

- Chciałem się nauczyć gasić pożary - mówi z przekonaniem: - Wiedzieć jak najwięcej i nigdy już nie być bezradnym - dopowiada.

W tamtych latach OSP nie działała jeszcze tak profesjonalnie, jak teraz. To było takie prawdziwe pospolite ruszenie.

- Kto pierwszy dobiegł do remizy, ten jechał na akcję - wspomina Tomasz. - Nikt nie patrzył na szkolenia, na wiedzę czy umiejętności. Ważne były chęci, uczyliśmy się od starszych w boju - dopowiada.

Tomasz z nastolatka zmienił się w mężczyznę. W jego życiu pojawiła się żona Małgorzata. Pojawiła, to może za dużo powiedziane, bo znali się od dziecka, mieszkali po sąsiedzku. Na Małgorzacie strażacki mundur nie robił większego wrażenia. Tomasz tak. Z czasem ich rodzina powiększyła się, teraz mają pięcioro dzieci. Wszystkie należą do OSP.

- Ja się wyłamałam - mówi z uśmiechem pani Małgosia. - Ale proszę mi wierzyć, po to, by wspierać strażaków, nie muszę nosić munduru. Mam ich cały czas w sercu. Nie tylko moją ukochaną szóstkę, ale tych pozostałych też - dopowiada.

Strażacki mundur pierwszy założył najstarszy syn - Arkadiusz. W tym roku pisze maturę, a rok temu po skończeniu wszystkich potrzebnych kursów pierwszy raz pojechał na akcję. Jego młodszy brat Witold nie chciał być gorszy. Jeszcze nie ma 18 lat, więc nie może uczestniczyć w wyjazdach. Jest jednak podporą drużyny młodzieżowej. Startuje w zawodach, uczy się i zdobywa doświadczenie. Ich siostra Dorota z rozbrajającym uśmiechem stwierdza, że nie miała wyjścia. Bracia już się zadomowili w remizie, więc ona też musiała. Bartek chodzi do 4 klasy.

- Gdy w szkole pani zapytała, ich kim chcą zostać, jak dorosną, on jeden stanowczo powiedział, że strażakiem - mówi Małgorzata. - Opowiadał potem, że koledzy się z niego śmiali, bo to ponoć się nie opłaca, ale Bartek się nie przejął. Patrząc na rodzeństwo i tatę, wie, że nie o to chodzi - dodaje z przekonaniem.

Najmłodsza Karolina też ma już swój mundurek. Do młodzieżowej drużyny została przyjęta rok temu. Twierdzi, że kiedyś będzie gasić pożary.

Kupcowie mieszkają 3 kilometry od remizy. Gdy tylko zawyje syrena, dwaj najstarsi rzucają wszystko i jadą do akcji.

- Ja z młodszymi zostaje w domu - opowiada Małgorzata. - Oni zawsze dzwonią i uspakajają nas, że wszystko z nimi w porządku, że są bezpieczni - dopowiada.

Kilka razy zdarzyło się, że Tomasz nagle rzucał wszystko i wybiegał z domu, wyła syrena.

- Nieraz zostawałam sama w polu - opowiada Małgorzata z uśmiechem. - Kilka razy wybiegał do remizy w środku nocy. Prosto z łóżka - dodaje, mrużąc oko.

Na szczęście jeszcze nigdy alarm nie oderwał go od obiadu. Ale gdy rodzina idzie w niedziele do kościoła, to Małgorzata czuje lekki niepokój, czy nagle nie zostawi jej i dzieci i nie pobiegnie, by gdzieś wyjechać.

- Staram się o tym nie myśleć - mówi. - Mam jednak świadomość, że kiedyś tak się stanie. Pogodziłam się z tym, jak chyba każda żona strażaka - dopowiada.

Druhowie z OSP nie mają wyznaczonych godzin pracy. W każdej chwili mogą dostać wezwanie.

- Tak było w czasie pamiętnej powodzi w 2010 roku - wspomina Tomasz. - Wracałem z pracy, gdy zadzwonił telefon. Trzeba było jechać aż do Szczucina, by wesprzeć tam ratowników. Pojechałem prosto do remizy. Przebrałem się w mundur i jeszcze tylko szybko do domu po najpotrzebniejsze rzeczy. Rzuciłem żonie, że wracam za 24 godziny i w drogę - dopowiada.

Akcja znacznie się przeciągnęła. Strażacy z Moszczenicy wrócili do domu po trzech dniach.

- Zostałam sama z dziećmi - relacjonuje Małgorzata. - Praktycznie nie odchodziliśmy od radia i telewizora. Nasłuchiwałam komunikatów. Bałam się, ale nie mogłam tego pokazać dzieciakom. Skończyło się tylko na strachu - dodaje.

Dla Tomasza wielka powódź to były ciężkie chwile. Walczyli z żywiołem daleko od domów, a przecież i na ich terenie też szalała woda.

- To była taka prawdziwa lekcja solidarności - mówi z przekonaniem.

Z wielu wyjazdów, jakie zaliczył, jeden nadal mocno tkwi w jego pamięci.

- To było dwa lata po powodzi - opowiada. - Sobotni wrześniowy wieczór, koło 23. Pojechaliśmy do Łużnej do wypadku - dodaje.

W tragicznym zderzeniu dwóch samochodów osobowych na miejscu zginęło troje młodych ludzi. Czwarty uczestnik wypadku zmarł w szpitalu. Poszkodowanych było w sumie osiem osób w tym sześcioletnia dziewczynka.

- To są takie chwile, gdzie nie pomagają żadne szkolenia, żadne przygotowanie - mówi z przekonaniem. - Jak automaty wykonywaliśmy swoją pracę, ale chyba wszyscy cały czas mieliśmy mokre oczy. Już po wszystkim jeszcze wiele dni zrywałem się w nocy i biegłem do pokoi dzieci sprawdzić, czy oddychają. Takie momenty zostają w człowieku już na zawsze. Nie można się do tego przyzwyczaić - dodaje.

Po tym wypadku większość uczestniczących w akcji ratowniczej strażaków musiała razem z psychologami przepracować traumę. Żaden z nich przytłoczony nieszczęściem nie zrezygnował jednak ze służby. Na dźwięk syreny nadal biegną do remizy.

Tomasz jest teraz zastępcą naczelnika w swojej jednostce, jest też kierowcą bojowego wozu: - Patrze na moje dzieci i czuję dumę - mówi z uśmiechem. - One poszły w moje ślady, ale Małgosię mam tylko dla siebie - kończy.

KONIECZNIE SPRAWDŹ:

od 7 lat
Wideo

21 kwietnia II tura wyborów. Ciekawe pojedynki

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Zwykła rodzina, która poświeciła się pracy w OSP - Gazeta Krakowska

Wróć na gorlice.naszemiasto.pl Nasze Miasto