Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

'Stanisław był urodzony do pióra'

Redakcja
fot. archiwum
Stanisław Elmer w roku 1971 zapisał się do PZPR. Ciągnęło się to za nim do końca życia. Nawet kiedy cieszył się największym autorytetem w pamiętnych latach pierwszej Solidarności, nawet kiedy trafił do więzienia, byli tacy, co mówili: "Niby fajny chłop, ale…".

Przypuszczeniom, jakoby zrobił to dla kariery, stanowczo zaprzeczał. Po latach wyznał dziennikarzowi Stanisławowi Sikorze: "Nie imponowały mi stanowiska. Nie goniłem za nimi. Do partii wstąpiłem, bo chciałem się sprawdzić, wykazać. Legitymacja dawała mi większe możliwości aktywnego współuczestnictwa w tym, co działo się w zakładzie, w mieście… "

Naiwność? Nawet, jeśli tak, nie on jeden był wtedy naiwny. Kiedy Edward Gierek zapytał: "Pomożecie? ", wielu szczerze odpowiedziało: "Pomożemy!". Elmer pojmował swoją partyjność tak, jak wielu innych. Starał się robić to, co w tamtych warunkach uważał za możliwe.

Fabryką rządził wówczas niepodzielnie Kazimierz Kotwica, który z niewielkiego zakładu, uczynił lokalną potęgę, liczbę pracowników podniósł z 1300 do 8000, rozpoczął produkcję maszyn górniczych na wiele rynków. Zbudował osiedle dla 2600 mieszkańców, zakładową przychodnię, przedszkole, stołówkę i ośrodek wypoczynkowy w Wysowej-Zdroju. Na lata siedemdziesiąte XX wieku przypadł szczyt jego potęgi.

- Z początku było ciężko, ale w Gorlicach poznałem wspaniałych ludzi, można było z nimi konie kraść - wspomina Kazimierz Kotwica. - To oni uczyli mnie patriotyzmu, dbałości o zakład pracy, przywiązania do swojej małej ojczyzny.

Niektórzy wypominają mu do dziś, że rządził Glinikiem patriarchalnie. Nie liczył się ani z komitetem partii, ani ze związkami zawodowymi. - Faktycznie, tak było - przyznaje. - Jak w zakładzie dwa razy w roku gościł Gierek, a Jaroszewicz bywał jeszcze częściej, bo przyjeżdżał na polowania, to kogo ja miałem pytać, co mam robić? Mnie się nawet trochę bali ci z SB.

W roku 1973 dyrektor Kotwica zapragnął mieć zakładową gazetę. - Wiem, mówili o mnie, że chcę sobie stawiać pomniki - macha ręką z uśmiechem. - Na czym to polegało? W zakładzie zachowała się stara kotwica, jeszcze z dawnych czasów, kiedy Glinik produkował odlewane kotwice. Poleciłem zabytek odnowić i postawić na postumencie jako ozdobę. No i mówili, że to mój pomnik. Żarty takie. Gazeta też nie miała być żadnym pomnikiem. Chodziło mi o to, żeby ludzie wiedzieli o wszystkim, co się dzieje w zakładzie. Żeby tworzyć jeszcze mocniejszą więź z fabryką.

W ten sposób Elmer został twórcą "Głosu Glinika". - Technikum Mechaniczne było pod patronatem fabryki, więc miałem ze szkołą częsty kontakt. Tak wypatrzyłem tego Staszka. Powiedziałem mu: Pisz, jak chcesz, tylko tak, żeby ludzi zainteresować, żeby czytali.
W ciągu dziewięciu lat kierowania "Głosem Glinika" Elmer zrobił z niego pismo wyróżniające się wśród gazet zakładowych. Niektórzy tylko obliczali, ile razy w każdym numerze wymienił nazwisko Kotwicy.

13 grudnia

Kiedy powstała Solidarność, Elmer nie wahał się ani chwili. - Jak się zaczęły strajki, od razu się zaangażował - przypomina sobie Stanisław Dudek. - Pracowałem wtedy w fabryce jako spawacz i pamiętam, że Staszek prowadził pierwsze zebranie związkowe.

Nie widział wówczas żadnej sprzeczności w tym, że partyjny, a w Solidarności działa. Nie był zresztą w takiej postawie odosobniony. Uwiodła go przede wszystkim świeżość, spontaniczność związkowych działań, jakże różna od postępującego skostnienia partyjnych rytuałów.

Później zarzucono mu, że jako naczelny "Głosu Glinika" nie bronił linii partii. A on po prostu chciał pisać tak, jak myślał. Partyjnym nie było to w smak. Niektórym z Solidarności także nie. Karnawał trwał krótko. 13 grudnia o wprowadzeniu stanu wojennego Elmer dowiedział się dopiero wówczas, kiedy w jego domu pojawili się robotnicy z fabryki.

- Hodowaliśmy wtedy świnie - wspomina Danuta Elmer. - W sobotę, dwunastego grudnia akurat było świniobicie i przez całą noc mąż wędził kiełbasy. Właśnie miał się położyć, kiedy przybiegli robotnicy z fabryki, żeby szedł z nimi, bo milicja wyłapała ludzi i pozamykała ich.

- Byłem w tej grupie - potwierdza Stanisław Dudek. - Poszliśmy pod budynek milicji. Można powiedzieć, że Staszek nam przewodził. Na komendzie pracowali jego dawni uczniowie, mieliśmy nadzieję, że dowiemy się, co zrobili z naszymi kolegami. Komendant przyjął delegację, ale powiedział, że to nie nasza sprawa i będzie dla nas lepiej, jak pójdziemy do domu.

W fabryce ogłoszono strajk. Elmer nie wziął w nim udziału. Nie rzucił też legitymacją partyjną, co później niejeden kolega z opozycji miał mu za złe. On jednak nigdy nie był zwolennikiem działań pochopnych, wynikających z emocji. Zresztą, właśnie się rozchorował. Niektórzy dopatrzyli się w tym gry na zwłokę, żeby nie powiedzieć tchórzostwa.

- Nieprawda! - protestuje Danuta Elmer. - Staszek od młodości był słabego zdrowia. Wtedy tak się przejmował, że naprawdę go rozłożyło. Z partii i tak go wyrzucili. Naciskała na to wojewódzka instancja z Nowego Sącza. Dowodem na to, że stoi po niewłaściwej stronie barykady, była próba interwencji w obronie internowanych kolegów.

W podziemiu

Znalazł się w zawieszeniu. Nie dość prawomyślny według władzy "Głos Glinika" został zlikwidowany. - Z łaski na uciechę dali mu stanowisko kierownika mieszkaniówki - mówi Stanisław Dudek. - Praktycznie polegało to na tym, że wydawał kartki "na życie".

Nie było to zajęcie, które odpowiadałoby temperamentowi Staszka. Wkrótce zaangażował się w działalność podziemną. Najpierw organizował pomoc dla rodzin internowanych, potem przyszedł czas na podziemną prasę. Elmer znów był w swoim żywiole.

- Złapało się trochę kontaktów w Krakowie, zaczęliśmy wydawać nielegalne pismo "Wolny Górnik" - opowiada Dudek. - Drukarnia była najpierw w samym centrum Gorlic, w kamienicy obok komitetu miejskiego partii. Było w to zaangażowanych paru kolegów, Marek Bugno, teraz przewodniczący rady powiatu, Tadek Krok, znany później z występów z Marcinem Dańcem, inni. Potem przenieśliśmy druk na wieś, do Polnej. Wiedzieliśmy, że esbecja chodzi za nami.

Pamiętam, jak Staszkowi było przykro, kiedy dostaliśmy nasze akta z IPN-u i dowiedział się, że donosili na niego przeważnie jego dawni uczniowie. Tych TW było ponad pięćdziesiąt osób. W 1984 roku donosy zaowocowały aresztowaniami.

Z grupy związanej z "Wolnym Górnikiem" dziesięć osób trafiło za kraty. Elmer jako ostatni. Być może chodziło o to, że dwa miesiące wcześniej wybrano go do reaktywowanej rady pracowniczej, został jej pierwszym wiceprzewodniczącym. Wcześniej znajomi milicjanci ostrzegali, dostawał anonimy, telefony z pogróżkami. Nie dał się zastraszyć.

Okazało się, że nie ma na niego dowodów. W Gorlicach przesłuchiwali go ludzie, których kiedyś uczył o "Dziadach" i "Kordianie". Chcieli, żeby przyznał się sam, wydał kolegów. Kiedy się nie udało, powieźli go do Nowego Sącza, potem do Krosna, a po trzech miesiącach znów do Nowego Sącza.

- Z początku nawet nie wiedziałam, co się stało, bo wzięli go z zakładu - wspomina żona. - Jak potem dali widzenie i pojechałam do Krosna, ledwo go poznałam. Schudł prawie dziesięć kilo, a twarz miał opuchniętą jak księżyc, portki w garści, bo pasek zabrali. Zęby mu wypadały.

Próbowałam interweniować, pisać prośby, ale gdzie tam. Myślę, że nie wiedzieli, co z nim zrobić i trzymali, byle do amnestii. I rzeczywiście, po 22 lipca zwolniono go. - Był wykończony, osłabiony - mówi żona. - Żadnej siły w rękach i nogach. Wciąż go łapały jakieś grypy, anginy. Stanisław Dudek potakuje: - Ja też bym podejrzewał, że więzienie mu do reszty zdrowie zniszczyło. On to strasznie przeżywał.

Strzał w dziesiątkę

Nowe życie zaczęło się dla Elmera wraz z "Gazetą Gorlicką". Kiedy w roku 1990 dostał propozycję poprowadzenia lokalnego miesięcznika, nawet się nie zastanawiał.

- Wiedziałam, że gazeta znowu zabierze go nam z domu - mówi Danuta Elmer. - Ale wiedziałam też, że to dla niego ratunek. Już żal było patrzeć, jak się męczył. Poprzednich kilka lat było najgorszym chyba okresem w jego życiu. Kiedy wyszedł z aresztu, nie znalazł żadnej pracy. - Profesorowi zaproponowano zatrudnienie w zieleni miejskiej - jeszcze dziś oburza się Stanisław Dudek.

Jednak nawet te byle jakie zajęcia okazywały się nie dla niego. W końcu miejsce pracy stworzyła mu żona, zakładając specjalnie w tym celu firmę wyrobu wieńców pogrzebowych. - Wujek stolarz robił trumny, wprowadził nas w tę branżę - opowiada pani Danuta. - Potem dawny uczeń męża został kierownikiem zakładu pogrzebowego i zamawiał u nas te wieńce. To ciężka praca. Lato, zima trzeba do lasu jeździć po jedlinę, ręce wiecznie drutem poprzecinane. Dzień w dzień Staszek w garażu do późnej nocy te wieńce wyplatał.

Przyszedł rok 1990. Trzej przedstawiciele gorlickich środowisk kulturalnych: Andrzej Fik, Leszek Hynda i Zdzisław Tohl postanowili wydawać czasopismo, które byłoby panoramą gorlickiej kultury, nie stroniąc też od prezentacji lokalnych polityków różnych opcji. Własnymi siłami wydali jeden numer.

- Zdaliśmy sobie sprawę, że nie jest to takie łatwe, jak nam się zdawało - mówi Zdzisław Tohl. - Postanowiliśmy poszukać fachowca. Wiedziałem, że jest Stanisław Elmer, który przez kilka lat prowadził "Głos Glinika". Przyjeżdżamy pod wskazany adres, a tu siedzi gość w garażu i robi wieńce. Pomyśleliśmy, że to jakaś pomyłka.

Okazało się, że nie była to pomyłka, ale strzał w dziesiątkę. Elmer nie tylko przystąpił do redagowania nowej gorlickiej gazety z niezwykłą energią, ale także znalazł sponsora, który pozwolił przetrwać najtrudniejszy pierwszy okres. - Był spragniony dziennikarskiej roboty, wszedł w to jak burza - wspomina Tohl.

od 7 lat
Wideo

Konto Amazon zagrożone? Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gorlice.naszemiasto.pl Nasze Miasto