Zanim ks. Stanisław wyjechał na inny kontynent, przez kilka miesięcy uczył się języka francuskiego, uczestniczył też w kursie medycyny tropikalnej. Miejsca bowiem, do których się udawał, nie były celem kilkudniowych rekolekcji, ale czasem pracy, prowadzenia wszechstronnej edukacji, niesienia pomocy lokalnej społeczności. Wszystko, gdy wokół panowała wszechogarniająca bieda i choroby. Na początku śp. ks. Stanisław trafił do parafii pw. Jezusa Zmartwychwstałego w Brazzaville w dzielnicy Plateau des 15 ans. Później został przeniesiony na północ kraju, do diecezji Owando, na koniec zaś do Oyo.
Mbote Sango – bądź pozdrowiony księże – tak Kongijczycy witali się z nim po wielokroć.
Nie tylko katechizacja
Tarnowscy misjonarze skupieni byli przede wszystkim w diecezji Owando, położonej po obu stronach równika. Do najbliższego szpitala mieli setki kilometrów. Była końcówka lat siedemdziesiątych, a więc zupełnie inna rzeczywistość, niż teraz. O łączności satelitarnej nikomu się nie śniło, wszelka inna też była nikła. Ze wszelkimi niedogodnościami musieli więc sobie radzić sami. Osady, którymi się opiekowali oddalone były od siedziby misji o 70-100 kilometrów. Wyprawa do nich trwała nawet kilka dni. Diecezja Owando, w której pracował, była swoistym zlepkiem wielu wiosek-plemion. Bardzo hermetycznych, które mówiły różnymi językami.
- Owszem, zdawali sobie sprawę z istnienia sąsiedniego plemienia, ale nie dążyli do kontaktów
.
Zazwyczaj, gdy któryś z księżny wybierał się sąsiadów, tubylcy starali się go zniechęcić i odpowiadali o ich rzekomych dziwactwach, złych duchach i fetyszach, które miały znajdować się pośród nich. Mówili na przykład: oni jedzą krokodyle. Odpowiadałem więc: ty też jesz. W odpowiedzi słyszałem: ja to co innego – opowiadał nam przed laty.
Ze względu na różnorodność dialektów i języków, stworzony został język uniwersalny – lingala. Był swego rodzaju składnicą słów z różnych miejscowych narzeczy. Za język urzędowy uznawany był francuski, którego dzieci w szkołach uczyły się tam obowiązkowo.
- Niełatwo było wciąż od nowa zaczynać naukę katechizmu. Szczególnie ze starszymi. Nie rozumieli sensu pojęć liturgicznych. Gdy zaś okres pomiędzy kolejnymi wizytami misjonarzy był zbyt długi, dzieci i młodzież zapominali nawet znaku krzyża – opowiadał.
Wtedy – przypomnijmy, że mówimy głównie o latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku - tworzące się misje były często jedynymi ośrodkami cywilizacji, Księża nie zajmowali się tam wyłącznie katechizacją, ale też nauką miejscowych prostych czynności typu posługiwanie się igłą, pieczenie chleba, hodowla zwierząt, czy sadzenie kukurydzy. Ksiądz Stanisław wspominał nam o pracy sióstr zakonnych, które uczyły higieny osobistej, czytania, pisania w misyjnych szkołach. Niektóre z dzieci, które do nich chodziły, miały do domu tak daleko, że nie wracały do niego na noc, tylko budowały sobie szałasy z patyków i liści, w których spały.
- Jakże trudno było przekonać miejscowych „pielęgniarzy”, by jedną igłą nie szczepili całej wioski. Musieliśmy bardzo popilnować sterylizacji sprzętu, ale też tego, by ten jednorazowego użytku został zniszczony – wspominał.
Wiara, tubylcy i wszechmoc przyrody
Siedziba misji to było całe gospodarstwo. Hodowało się perliczki, kaczki, kury, świnie i barany.
- Oprócz nas, nad gospodarstwem czuwali miejscowi nadzorcy, których zadaniem było przede wszystkim pilnowanie zwierząt przed drapieżnikami. Nie zawsze się to udawało – opisywał.
Któregoś dnia zginęło pięć kur, Sprawcę „kradzieży”: znaleźli szybko – prawie pięciometrowy boa spał wylegiwał się pod jednym z gniazd. Był właśnie po posiłku. Tubylcy zabili go, a swojego kapłana poczęstowali najlepszą część mięsa, czyli ogonem. Warunki, w których żyli misjonarze, zakonnice, którzy wtedy wyjechali do Afryki, nie miały nic wspólnego z wielką przygodą. Choroby, mizerne możliwości leczenia, szpitale oddalone o setki kilometrów.
- Choć nowoczesność wdzierała się tam coraz mocniej, to wciąż obowiązywały prawa plemienne – lewirat, odwet, poligamia, sądy wioskowe. Człowiek, by przeżyć dzień, musiał być nie tylko rolnikiem, ale też myśliwym i zbieraczem. Musiał żyć w symbiozie ze wszechpotężną przyrodą – przywoływał.
Tubylcy nie szukali nacjonalnego wytłumaczenia zjawisk. Mieli swoje. Jeśli na przykład piorun uderzył w drzewo, uważali, że przodkowie chcieli, by osada zmieniła siedzibę.
W czasie 17 lat pobytu na równiku ks. Stanisław czterokrotnie udzielił ślubu, ochrzcił dziesięcioro dzieci. Dla współczesnego wiernego to może niewiele, ale wówczas, w warunkach misji, w której brał udział, było to całkiem sporo. W Afryce nabawił sie malarii, a jej skutki odczuwał przez lata. W 1994 roku wrócił ostatecznie do kraju. Po zakończeniu posługi misyjnej pracował między innymi w parafii w niedalekim Dębnie. W 2007 roku właśnie tam spotkaliśmy się z nim. Szczery i niezwykle serdeczny dla gości: taki pozostanie w naszej pamięci.
- Tężnia solankowa w Parku Miejskim. Na inhalacje musimy jeszcze poczekać
- Starania o kolej nie ustają. Tym razem społecznicy przygotowali ankietę
- Gorlickie. Makłowicz gotował w skansenie, nad jeziorem, na bieckim rynku
- Sympatyczna ekipa Morsów Ziemi Gorlickiej udowadnia, że zimno im nie straszne
- Bielanka. Tam powstają zabawki, jakich świat nie widział! Piękne, prawda?
Jak globalne ocieplenie zmienia wakacyjne trendy?
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?