Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Gorlickie. Potrzebował tylko siedmiu godzin, by wbiec na Aconcaguę

Halina Gajda
fot. archiwum prywatne
Gdy dwa tygodnie temu na służbową pocztę wpadł e-mail Michała Apollo, wiedzieliśmy, że kto, jak kto, ale on z byle czym nie pisze. Zazwyczaj jest to dziesięć słów, ale skutecznych, bo ciekawią. Tym razem było tak samo: Aconcagua zdobyta. Dwukrotnie, w tym raz - biegiem...No i jak tu nie napisać: chcemy wszystko wiedzieć?

Michał, jak zwykle na każde spotkanie, przychodzi punktualnie. Za oknem ni to zima, ni to wiosna. On - lekko opalony, ale jakoś tak inaczej, nie jak z marcowego słońca w Polsce. Widać zmęczenie i kilka świeżych blizn po odmrożeniach na dłoniach. Macha na nie ręką: nic wielkiego, a obniżona forma to nadmiar obowiązków po powrocie z Ameryki Południowej. W końcu praca na uczelni ma swoje prawa. - Wróciłem dwa tygodnie temu, trzeba było trochę nadgonić zaległości - nie skarży się. Po prostu stwierdza.

Cel: Kamienny Strażnik i system wodospadów

Nie o obowiązkach chcemy rozmawiać, a o pasji, czyli podróżach, górach, odkrywaniu świata. Tym razem Michał wybrał się, aż na drugą półkulę. Cel główny - Argentyna i najwyższy szczyt Andów, cele pomniejsze, to między innymi wodospady Iguazu, największy system wodospadów na Ziemi - jeden z Nowych Cudów Świata. Wedle jego relacji, z Aconcaguą wyszło przypadkiem, od pytania przyjaciela z Malezji, prof. Ghazaliego Musy. Michał już wcześniej zdobył Aconcaguę, w zespole z Markiem Żołądkiem, przeszło 11 lat temu.

- Kiedyś rozmawialiśmy, że dobrze byłoby pojechać w Himalaje na jakąś wysoką górę - wspomina. - Tylko żeby się tam wybrać, trzeba mieć niezłą gotówkę w kieszeni. Jakiekolwiek wyjście w góry najwyższe to wydatek od kilku do kilkudziesięciu tysięcy dolarów, nie wspominając o kosztach przelotów - dodaje.

Zaproponował więc Andy i Aconcaguę. Prawie siedem tysięcy metrów wysokości, można się więc sprawdzić i nie wydawać przy tym fortuny - uśmiecha się. - Ghazowi pomysł się spodobał, tym bardziej że Kamienny Strażnik, jak o szczycie mawiają Indianie, nie wymaga tyle sprzętu, jak Himalaje - dodaje.

Wybrała się z nami również dr Yana Wengel z Uniwersytetu Strathclyde (UK), z którą zaplanowaliśmy badania naukowe, które miały na celu poznanie prawdziwych motywacji, którymi kierują się ludzie wybierający się w góry wysokie, ale na co dzień, nie zajmują się turystyką górską.

Michała temat ten interesował od lat, ale nie znał technik badawczych. Pomogła Yana.

- Przeprowadziliśmy wiele wywiadów z osobami spotkanymi w drodze na szczyt, z obsługą, ratownikami, przewodnikami - podkreśla. - Mamy mnóstwo ciekawego materiału, interesujących danych. Wszystko do opracowania, zinterpretowania, opisania. Zajmie nam to pewnie z rok - dodaje.

Michał miał swoje inne „poletko”. Od dawna bowiem zajmuje go kwestia zaśmiecania, i to w szerokim tego słowa znaczeniu, górskich szlaków. Setki, tysiące ludzi, którzy każdego roku pod różnymi szerokościami geograficznymi wychodzą na nie, zostawia po sobie nie tylko mnóstwo śmieci, ale też odpadowe produkty procesu trawienia. Papier z posiłku można zabrać ze sobą, gorzej z tym, co zostaje z owego posiłku. Jakie ma to znaczenie? Przykład dała Aconcagua. - Obóz główny znajduje się na lodowcu, który z kolei jest głównym źródłem wody pitnej dla regionu Mendozy, a ten w świecie słynie z produkcji wina - przytacza fakty.

Na szczyt każdego roku próbuje się dostać kilka tysięcy osób. Ostatecznie udaje się to niespełna połowie. Te kilka tysięcy spędza często kilkanaście dni w bazie głównej. Są zbiorniki, w których gromadzą się ludzkie nieczystości, ale ich szczelność pozostawia dużo do życzenia. Zanieczyszczenie jest więc ogromne. - Owszem, piliśmy znane argentyńskie wina, ale myśli dotyczące jakości wody, kołatały nam się po głowie - uśmiecha się.

Biegiem na siedmiotysięcznik - tak też można zdobywać góry

Ci, którzy na górach zjedli zęby, twierdzą, że droga na najwyższy szczyt Andów to bardziej trekking, niż typowa wspinaczka. Michał, choć zaprawiony w bojach, do takich opinii podchodzi ostrożnie. Z górami nigdy nie ma żartów. W każdych można zginąć. - Pierwsze wejście było takie, jak być powinno - zapewnia. - Z wolną, poprawną aklimatyzacją - dodaje.

Dla kogoś niezaznajomionego ze sztuką może to wyglądać niezrozumiale: wychodzenie, schodzenie, wychodzenie, schodzenie. I właśnie tak powinno być. Najprościej mówiąc, po przekroczeniu granicy 2500 metrów nad poziomem morza, kolejne etapy drogi w górę trzeba pokonywać stopniowo - każdej kolejnej nocy spać na wysokości nie wyżej, niż 300 metrów od poprzedniego noclegu. Podczas dnia można wchodzić wysoko, pod warunkiem, że schodzi się niżej na noc. To daje czas organizmowi, na przystosowanie się do niskiego ciśnienia i tzw. rozrzedzonego powietrza. Te 300 metrów to taka wartość zalecana przez medycynę wysokogórską. W rzeczywistości nikt tych zasad nie przestrzega, łącznie z nimi - w górach trzeba wykorzystywać tzw. okna pogodowe i jeśli nie występują pierwsze objawy choroby wysokogórskiej, ból głowy czy brak apetytu, trzeba iść do góry.

Szczyt zdobyli bez większych kłopotów. Tam wiadomo, fotki na pamiątkę i droga w dół. Do bazy, to jakby do domu. - Nic nikomu nie mówiłem, ale miałem plan na drugie wejście - Mówiąc wprost: chciałem się sprawdzić - próbuje tłumaczyć, że zawładnęło nim trochę męskie ego. Michał specjalnie domysłów nie podważa i opowiada, co było dalej.

- Wyruszyłem o 5.30. O ile przy pierwszym podejściu byłem ubrany, jak trzeba: czyli kilka warstw odzieży plus kurtka puchowa, ciężkie górskie buty, to za drugim razem nogi osłaniały mi tylko getry do biegania, miałem jeszcze chroniącą od wiatru cieniutką kurtkę, tak zwany windstopper i bardzo lekkie buty do biegania po górach. Bardziej podobne do adidasów, niż traperów - opisuje.

Ponoć sposób, by w drodze na szczyt przetrwać 20-stopniowy mróz potęgowany przez wiatr, to... nie zatrzymywać się, tylko iść przed siebie. - W zasadzie to nie szedłem. Biegłem - śmieje się.

Jakby tego było mało, do celu nie obrał trasy, którą biorą z zasady wszyscy, tylko trudniejszą, stromym żlebem, tzw. escape route. - Wiem, wiem. Musiałem dosyć egzotycznie wyglądać na tle ubranych po same uszu turystów w tych moich geterkach i bucikach - żartuje sam z siebie. Realizacja planów zajęła mu nieco ponad siedem godzin, podczas gdy większość potrzebuje na wejście z bazy dwóch-trzech dni. Nie było to jednak tak szybko, by nawet porównywać się do najlepszych biegaczy na świecie, ale chciałem sprawdzić siebie i to po swojemu - dodaje. To mi się udało. Po powrocie do bazy, gdy pochwalił się wyczynem, usłyszał, że pomysł był szalony, szczególnie wybór trasy „escape route’ w drodze do góry. - Ale mi gratulowali - uśmiecha się.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Gorlickie. Potrzebował tylko siedmiu godzin, by wbiec na Aconcaguę - Gazeta Krakowska

Wróć na gorlice.naszemiasto.pl Nasze Miasto