Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Gorlice. Lek. med. Tomasz Płatek, geriatra: śmierć to część życia. Szanuję decyzję, gdy chce spokojnie odejść we własnym domu

Halina Gajda
Halina Gajda
Lek. med. T. Płatek: choć, również medialnie, wyrzuciliśmy śmierć ze świadomości, to ona jest
Lek. med. T. Płatek: choć, również medialnie, wyrzuciliśmy śmierć ze świadomości, to ona jest fot. halina gajda
Koniec października i pierwsze listopadowe dni to taki czas w kalendarzu, gdy częściej, niż zwykle myślimy o przemijaniu, śmierci, ostatnich pożegnaniach. To dobra okazja, by przypomnieć naszą niegdysiejszą rozmowę z lek. med. Tomaszem Płatkiem, internistą, geriatrą z gorlickiego szpitala, który z tajemnicą śmierci obcuje niemal na co dzień.

Godzi się Pan ze śmiercią?
Z tym, że kiedyś umrę? Tak. Jak to mówią, jest dwie pewne rzeczy w życiu – śmierć i podatki. Choć z tym ostatnim różnie bywa.

Będąc geriatrą, ma Pan ją – jeśli nie na co dzień – to często...
Kilka, kilkanaście razy w miesiącu. Na oddziałach geriatrycznym, paliatywnym, czy na ZOL-uu, zazwyczaj nie przychodzi znienacka. Tam ludzie najczęściej umierają z powodu chorób. Czasem uśmiecham się, gdy słyszę informację o czyjejś śmierci w kontekście sensacji: jak on mógł umrzeć, nie do pomyślenia! To widoczne, zwłaszcza w przypadku znanych ludzi. Nic, że ów miał 90-tkę na karku, a czasem nawet więcej. Myślę sobie wtedy: jak to, na co umarł – na starość! To przecież nie choroba, to część życia.

Można się z nią oswoić?
A jest inne wyjście? Choć, również medialnie, wyrzuciliśmy śmierć ze świadomości, to ona jest. Byle tylko była godna, bylebyśmy tylko nie odzierali jej ze jej naturalnego dostojeństwa. Szanuję decyzję, gdy ktoś mówi, że jest chce spokojnie dożyć. We własnym domu. Choćby miały być to chwile.

Wypisuje Pan takich?
Jeśli mam pewność, że chorym ma się kto zaopiekować w tych ostatnich godzinach, to tak.

To częste prośby?
Bardzo. Miałem takie – człowiek z długą listą schorzeń, wiekowy. Widać było, że jest u kresu sił. Owszem, można było poddać go jakieś terapii, kuracji. Pewnie na kilka dodatkowych dni, by wystarczyła. Ale on się poddał. Jak to mówią, był zmęczony życiem. Mówił o domu. Powiedziałem rodzinie, jak się nim opiekować, czego mogą się spodziewać, co się może wydarzyć. Taki scenariusz na koniec życia. Kilka dni później dziadziuś zasnął. Tak, jak chciał – we własnym łóżku i czterech znanych mu ścianach. Bo oprócz leków, potrzebna jest jeszcze wola życia. On jej już nie miał. Szpital może jest lekarstwem na ból, ale nie zastąpi miłości i bliskości. Czasem sam mówię bliskim chorych – moja rola się skończyła, czas na was. Zabierzcie mamę, babcię, wujka, dziadka do domu. Starsi, bo tacy do mnie trafiają, jeśli chorują, to najczęściej są pogodzeni ze schyłkiem życia, nie chcą umierać w samotności.

Czasem nie mają wyboru.
Nie mają. Miałem pacjenta, który przez lata wracał do nas niczym bumerang. Bywało, kilka razy w roku, nawet na święta. Widać było po nim postępującą chorobę, starość, zniedołężnienie. Mieszkał sam. Nieważne czy z wyboru czy z przymusu. Po prostu, tak mu się poukładało życie. W tę ostatnią drogę też wybrał się od nas. Bo tu – jak powiedział – będzie miał mu kto włożyć gromnicę do ręki, gdy przyjdzie czas. I tak rzeczywiście było. Byliśmy przy nim, gdy przechodził na drugą stronę. Był spokojny, bo nie był sam. Nie miał wielkich wymagań – potrzymania za rękę, bycia obok. To są sporadyczne przypadki, ale są.

Gdy wchodzi Pan do sali chorych, „widzi” śmierć czekającą gdzieś w kąciku?
Tak. Po latach praktyki już tak. Nie da się opisać tej atmosfery – z jednej strony spokoju, z drugiej jakby wyczekiwanie na śmierć. Specyficzna aura, jakby mieszanina uczuć, zapachów, kolorów. Wszystkiego w jednym. To też trzeba umieć widzieć. We współczesnym świecie zapomnieliśmy, że jedyne co musimy, to umrzeć. Jeszcze nie tak dawno, odchodzenie miało całą celebrę – wokół umierającego zbierała się rodzina, modliła się, wspominała...

… a gdy przychodziło ostatnie tchnienie – zatrzymywała zegar i zasłaniała lustra kawałkiem materiału.
Cały obrzęd pożegnania. Tak oswajaliśmy śmierć. Muszę się jednak tutaj trochę zbuntować: nie możemy mówić, że oddział geriatryczny, to zawsze li tylko śmierć. Bo miałem pacjentów, którzy wedle podręczników medycyny, dawno powinni nie żyć. A oni się mobilizowali, zbierali w sobie. Jeden z nich o niczym innym nie mówił, tylko żeby dożyć do ślubu wnuczki. On naprawdę zaprzeczał medycznej logice. I co? Dotrwał do tego ślubu. Więcej, był na nim! Tylko końca wesela nie doczekał. Poczuł się gorzej. Bliscy uznali że miał za dużo wrażeń, odwieźli do domu, gdy o to poprosił. Położył się, że niby chce tylko troszkę odpocząć. I usnął sobie cichutko. Pewnie szczęśliwy. Już na zawsze. To są historie, prawda?!

Trzeba sobie postawić cel? Wtedy się dłużej żyje?
Czasem...

Może chodzi o wagę argumentów przeciwko śmierci. Ślub wnuczki – nie byle jaka sprawa.
Prawda? Ci moi oddziałowi staruszkowie bywają niesamowici. Przychodzę na obchód i pytam jak lekarz: jak się dzisiaj czujecie, to zawsze słyszę o boleściach, bezsennych nocach, kłuciu i strzykaniu. Wystarczy wspomnieć słowo o wnukach, momentalnie zapominają i zaczynają opowieści o tym, gdzie który pracuje, jak się urządził, co robi niezwykłego. Fascynujący widok.

Pytam teraz Tomasza Płatka tylko jako lekarza - pomijając zasady, wiarę, przekonania - powinno się walczyć o życie za wszelką cenę?
Za wszelką cenę – nie. Nie zgodziłbym się nigdy na eutanazję, ale na uporczywą terapię też nie.

To stąpanie po cienkiej granicy.
Nie do końca. Eutanazja to – najbardziej obrazowo mówiąc – wyłączenie respiratora z gniazdka albo podanie substancji, która zatrzyma akcję serca czy oddychanie. To po prostu uśmiercanie. Gdy jednak, na tym samym respiratorze, linia życia jest już płaska, a mój pacjent to schorowany starzec, próba reanimowania go jest okrucieństwem. Wiem, jak to brzmi, ale do takich twierdzeń dochodzi się po latach pracy i doświadczenia. Owszem zawsze można mu podawać kolejne dawki adrenaliny, można podłączać kolejne urządzenia, reanimować łamiąc przy tym kruche już żebra i mostek. I mieć przez chwilę satysfakcję: wrócił do nas. Medycyna we współczesnym świecie ma szeroki wachlarz środków i narzędzi. Pytanie tylko na jak długo – na dodatkowe kilka minut, może godzin, które będą okupione bólem? Takie podejście – ja go jeszcze uratuję - jest często spotykane u młodych lekarzy. Mają dobre intencje, ale jeszcze nie umieją wyczuć, gdzie jest granica sensowności walki.

Stawał Pan w takiej sytuacji?
Nie jeden raz.

I co? Szedł Pan do rodziny i mówił: dość, dajcie mu umrzeć.
Może nie tak brutalnie. Trzeba spokojnie wytłumaczyć, co się dzieje i dlaczego. Mnie może łatwiej. Z racji lat doświadczenia. Miałem i tak, że widząc stan chorego i czuwającą przy nim rodzinę, mówiłem do nich: idźcie do domu, odpocznijcie. Nie w trosce o nich, tylko tego człowieka, który był gotowy, by odejść, ale nie chciał na oczach bliskich. Kilka minut po ich wyjściu, było po wszystkim. Nawet nie zdążyli dojechać do domu.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Debata prezydencka o Gdyni. Aleksandra Kosiorek versus Tadeusz Szemiot

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gorlice.naszemiasto.pl Nasze Miasto